Janusz był pierwszym łódzkim sołtysem. Swój urząd sprawował we wsi Łodzia. Są to jedyne informacje, które możemy uzyskać z dokumentów pochodzących z XIV wieku. Z legendy wiemy natomiast, że Janusz zbiegł z łęczyckiego grodu i sam udał się na wyprawę w górę rzeki Bzury. Płynąc nią napotykał na drodze różne przeszkody - krzaki, błoto czy płycizny, które utrudniały dalszą przeprawę. Janusz znalazł dziki dukt leśny, który prowadził do drugiej rzeczki, zaczynającej swój bieg na dzisiejszych Dołach i Sikawie. Rzeka ta, to dzisiejsza Łódka, zwana przed wiekami Starą Strugą. Rzeką Łódką dopłynął do miejsca, w którym dzisiaj stoją kamienice - przy Zgierskiej w parku Staromiejskim. Tam Janusz wyciągnął na brzeg swoją łódeczkę, wdrapał się na pagórek i nie zwracając uwagi na ulewny deszcz, wybudował szałas. Legenda mówi, że Janusz pozostał na miejscu przywołany przez puszczę, która obiecywała mu drzewa na dalsze szałasy oraz zwierzynę. Kilka lat później poznał dziewczynę z odległej osady o nazwie Widzew. Wybudował kolejne chaty dla swoich dzieci, a później wnucząt. Mieszkańcy założonej przez Janusza osady, nazwali ją Łodzią na pamiątkę łódki pierwszego sołtysa.
Legenda rozpoczyna się od przybycia na polanę osadników. W smutku i rozpaczy zaczęli budować prowizoryczny przysiółek. Przyczyną ich przygnębienia była córka wodza, którą złożyła niemoc i wyczerpanie. Leżała w oddali na wymoszczonym ze skór posłaniu targana gorączką i majakami. Wódz przed kilku laty stracił swoją ukochaną żonę, teraz obawiał się, iż przyszedł czas na jego jedyną córkę, którą zawsze zabierał na wszelkie męskie narady. Dziewczyna wychowana była jak na chłopczycę przystało. Potrafiła strzelać z łuku, budować chaty, rąbać drewno i zajmować się końmi. Jednocześnie onieśmielała swoją urodą i wiedzą wpojoną przez ojca. Osadnicy czekali, aż pierworodna wodza wyjdzie za mąż, tradycją było dziedziczenie władzy po kądzieli stąd wybranek serca byłby przyszłym wodzem. Lata jednak mijały, a dziewczyna dalej była panną przywiązaną do ojca. Wódz chętnie zabierał ją na polowania, to właśnie na jednym z nich córka podążając za jeleniem dotarła do mokradeł. Ponieważ była dzielna i waleczna, nawet mokradła i skaleczenia nie zniechęciły jej do dalszego pościgu za zwierzyną. Córka z polowania wróciła zwycięsko. Niestety nieoczyszczone, drobne skaleczenia szybko przerodziły się w jątrzące się rany, odbierające siły dziewczynie. Po przybyciu na polanę, córka kilka dni później zmarła, wprawiając w rozpacz całą osadę. Niedługo potem, na wczesną wiosnę osadnicy zebrali się do dalszej podróży. Sto lat później na terenie tym powstała mała wieś Retkinia. "Ret" i "kin" od "sieć zarzuć". Mieszkańcy wsi zajmowali się połowem ryb w rzeczce Stawik. Grób dziewczyny odkryto stosunkowo niedawno, bo w roku 1935 przed przyłączeniem Retkini do Łodzi.
Dawne tereny łódzkie to przede wszystkim lasy nadpiliczne, tomaszowskie, spalskie spod Koniecpola i Przedborza, łączące się z lasami tuszyńskimi oraz borami: łagiewnickim, zgierskim i lućmierskim. Przez całe zielone rozciągające się od północy pasma lasów, płynęła rzeka spod Sikawy na Polesie (dzisiejszy park Helenowski) Nieopodal brzegu w małej jaskini mieszkał spokojny Samotnik. Czasami jednak zdarzało się, że gorączkowo biegał po lesie goniony przez Mary i Tęsknice. Jedyna osobą, która odwiedzała Samotnika była młoda czarownica z łęczyckiego zamku. Kilka lat wcześniej zbiegła z niego, oskarżona o czary i szarlataństwo. Powodami dla których skazano ją na spalenie na stosie była produkcja masła oraz taniec w promykach słońca. Jeden z pachołków widział ją, jak nocą z okien swojej komnaty obserwowała gwiazdy i poruszona pięknem widokiem, wzdychała i śpiewała pieśni. To wystarczyło, aby młodą, piękną kobietę nazwać czarownicą oraz osadzić w dyby. Panna jednak była przebiegła. Zanim ją uwięzili, zbiegła i ukryła się w puszczy, w której poznała Samotnika. Pewnej wiosny, pachołkowie księcia łęczyckiego podążając za zwierzyną dotarli do schronienia czarownicy. Rozpoznali pannę oskarżoną o czary, zażądali aby Samotnik ją wydał. Ten jednak zaklinał się, że takowej damy nigdzie nie widział, a ona sama pewnie uciekła hen daleko. Pachołkowie spotykając przeciw z jego strony, z zimną krwią zabili go, a jego ciało poćwiartowali na małe kawałki obryzgując przy okazji swoje tarcze w kształcie herbu. Legenda ta jest dość makabryczna i posiada swoją drugą wersję, mianowicie mówi się, iż kolor czerwony herbu, wcale nie jest kolorem krwi Samotnika ale jest wynikiem zmiany dokonanej przez socjalistyczną Radę Miejską i magistratu łódzkiego w rocznicę słynnych Dni Czerwonych w Roku Rewolucji.
Dawna wioska, to przede wszystkim drewniane domy i strzechy. Łódź była niewielką osadą, położoną nieopodal traktu Piotrkowskiego (dzisiejsza najdłuższa ulica miasta). Wioska żyła spokojnym życiem, a jej mieszkańcy zajmowali się uprawą roli. Kiedy po ciężkim dniu przychodziła noc i czas odpoczynku, osadnicy schodzili się do jednego z domów i gawędzili przy zastawionych stołach. Pewnego razu kum Szczygieł z Dometkiem prowadzili spór kiedy, nagle przed wrota chałupy nadjechał wóz ciągnięty przez mizerną szkapę. Nowoprzybyłego gościa ochoczo powitał Ksiądz siedzący razem z osadnikami w chacie, zaprosił nieznajomego do stołu i poczęstował rarytasami. Nieznajomy przy kuflu pełnego pitnego miodu, zaczął raczyć osadników opowieściami o Borucie - człowieku, który diabłu zaprzedał duszę. Dawno temu zjechał do Łodzi szlachcic łęczycki. Brzydki, stary i zniedołężniały, w szerokim płaszczu z rysiego futerka, futrzanej czapie, siedział na karym ogierze, spoglądając spode łba na chaty i mieszkańców. Wyglądał jak diabeł wcielony, rozglądał się posępnie, aż w końcu odjechał, znikając wraz z pojawiającą się mgłą. Następnego dnia do właściciela karczmy nazywanego przez mieszczan Ognikiem zawitał Rokita - diabeł lubelski, kompan Boruty, drugi mieszkaniec piekieł. Ognik truchlejąc ze strachu schował się na górze swej karczmy. Ze strychu zaś zszedł Boruta, witając czule Rokitę. Razem wypili beczkę miodu pitnego, nazywany przez wszystkich królewskim. Pod wieczór diabły otumanione kończącym się trunkiem wpadły do lichej mieściny, szukając kolejnych beczek. Niestety w całej mieścinie nie było już ani jednej. Boruta i Rokita wpadli we wściekłość, niszczyli ogniem piekielnym wszystko co znaleźli na swojej drodze. Spalili chaty, stajnie i stodoły. Nie oszczędzili karczmy i mniejszych domostw, gospodarstw. Podania łódzkie głoszą, że to właśnie Boruta wraz z Rokitą spalili drewnianą Łódź, inne zaś podają, iż pożar spowodowały złote dukaty, które Boruta zapłacił za beczki z miodem pitnym.
Łódź jako maleńka mieścina ginęła w ramionach ogromnej puszczy otulającej osadę. Nieopodal wioski, mieściła się inna wioska - Zgierz. Była siedzibą ojców franciszkanów z zakonnym kościołem w Łagiewnikach. Miejscowość należała do Jerzego z Bełdowa - Bełdowskiego. Możnego pana posiadającego na własność także jedenaście innych podobnych włośći. Bełdowski znany był ze swojego okrucieństwa i surowości. Jednego ze swoich poddanych ukarał chłostą za kradzież karpia. Biedny skazaniec nie wytrzymał kary i umarł przy szóstym bacie. Od tego czasu Bełdowskiego dręczyły okrutne wyrzuty sumienia. Jego udręka była na tyle silna, że kilka dni później po odbyciu wyroku na złodzieju, Bełdowski zmarł targany przerażającymi widzeniami. Bełdowski miał córkę i zięcia - Samuela z Żelaznej, który odziedziczył Łagiewniki w 1669 roku. Po śmierci Bełdowskiego, Samuel zaprosił do Łagiewnik ojców reformatorów z Lutomierska i Brzezin. Ojcowie odprawili modły w kościele i poświecili dwór znajdujący się w pobliżu. Następnej niedzieli jeden z ojców zaproponował, Żelskiemu, aby ten wzniósł kaplicę św. Antoniego. Niestety kapliczka nie powstawała. Od tego momentu przez kilkanaście kolejnych lat kościół wraz z Łagiewnikami popadał w nieład. Las rozrastał się coraz bardziej, ciemniejąc z roku na rok. Kościół pustoszał, a wierni odchodzili. Żelski wychodząc z siebie, dopatrywał się czarów i uroków, rzuconych przez okoliczne mieszkanki. Wszystkie kobiety poddał torturom - palił je na stosie lub podtapiał w zimnej rzece. W końcu na dwór łagiewnicki przyjechał Kacper z Remiszowic - Stokowski. Widząc co wyczynia jego krewny, chciał zapobiec tragedii. Przez kolejne lata starał się odbudować miasto, które niszczył Żelski. Starał się także na nowo zbudować zaufanie mieszkańców. Jednak Żelski w dalszym ciągu nie potrafił pogodzić się z ruiną w którą popadał kościół i cała wspólnota łagiewnicka. Do budowy przy młynie zatrudnił jednego z okrutnych cieśli o imieniu Jerzy. Cieśla często karał swoich robotników, a dręczony wyrzutami sumienia zachodził do kościoła, w którym gorliwie się modlił. Podczas jednej z modlitw, nieopodal ołtarza ukazała mu się postać świętego Antoniego. Jerzy wystraszony wizerunkiem ducha, wybiegł z kościoła z krzykiem. Szybko pognał do Żelskiego, który słysząc to udał się czym prędzej do Częstochowy, prosząc o wybaczenie. W kilka tygodni później powstała kaplica św. Antoniego, a w niedługim czasie świątynia Pańska, przy której osadzony został kapelan franciszkanin z Piotrkowa - ksiądz Konstanty Plichta. Łódź odwiedzał często brat zakonny, ojciec Rafał Chyliński, kochający wszystkie szlaki wiodące do Łodzi. Często spacerował po puszczy modląc się i podziwiając okoliczna przyrodę. Rozsławiał także Łagiewniki i kościół w nim położony. Ojciec Rafał przyczynił się, do tego, iż od XVII wieku Łagiewniki stały się miejscem regularnych pielgrzymek mieszkańców Łodzi. Spieszyli tu wierni chcący zobaczyć cuda słynnego obrazu św. Antoniego.
Wiele legend opowiada o łódzkich fabrykantach. Np. o Izraelu Poznańskim. Mówiono, że złote ruble fabrykanta same się produkują, a on sam jest niewyobrażalnie bogaty. Pewnego dnia zauważono, że robotnicy montują dziwny przedmiot na zachodniej ścianie pałacu. Był to obiekt przypominający obracający się wiatrak, montowany przy pałacowej kuchni. Wszyscy robotnicy i przechodnie zachodzili w głowę "Co też ten Poznański wymyślił!"? Kołowrotek nie był zwykłym mechanizmem. Zrobiony został z lekkiego metalu, ozdobiony ornamentami, a w ruch wprawiał go najmniejszy powiew wiatru. Po mieście szybko rozeszła się plotka, że kołowrotek to kolejne, podstępne narzędzie produkujące carskie ruble dla Poznańskiego. Plotka była na tyle wiarygodna, że zaczęli w nią wierzyć nie tylko mieszkańcy, ale także stali bywalcy domu Poznańskiego. A był on człowiekiem nad wyraz lubiącym wydawać pieniądze. Można by rzecz, że nawet je trwonił na przyjemności i zachcianki. Któregoś wieczora, podczas jednego ze spotkań u Poznańskiego wystawionego dla najbogatszych, gospodarz zaniemógł po przegranej w karty. Udał się do podziemi na spoczynek i powrócił po kilkunastu minutach z kieszeniami wypchanymi rublami. Sytuacja powtórzyła się klika razy. Po każdej przegranej Poznański udawał się w podziemia pod pretekstem odpoczynku. Za którymś razem za gospodarzem podążał jego gość, który zauważył jak fabrykant w podziemiu odsuwał fałszywy kominek i wypychał kieszenie rublami spadającymi cały czas do skrzyni. Było to na tyle dziwne, iż w tym samym czasie stary kasjer Poznańskiego leżał obłożnie chory w domu na ulicy Gubernatorskiej (dzisiejsza ulica Abramowskiego) Legenda głosi, że kołowrotek zamontowany na pałacu, poruszony wiatrem uruchamiał cały ukryty i przemyślany system kół, pasów wybijając w prywatnej mennicy złote monety.
W latach 60. XIX wieku Łódź rosła w siłę. Na przełomie kilku lat powstały ogromne fabryki, w tym jedna należąca do Scheiblera. Miasto zyskało renomę typowego robotniczego miejsca w którym produkowane były materiały i włókna znane na cały świat. W każdej fabryce pracowało już kilka maszyn parowych. Na ulicach leżało kolorowe błoto, zabarwione przez odpadki z fabryki, a nad całym miastem unosił się ciężki zapach maszyn. Dla robotników przybywających z okolicznych miejscowości, były to zapachy piekieł i morderczego wysiłku. Często mówiono o diabłach, którzy pomagają fabrykantom w produkcji lub piekielnych mocach drzemiących w maszynach. Mówiono także o diabłach- Boruta i Węsad, które zazdroszcząc fabrykanckich sukcesów zatrudniły się w fabryce u Scheiblera. Jednak jak to diabły, nie chciały pracować jak zwykli ludzie. Nie odpowiadały im prace przy tkaczkach, czy w farbiarni. Nie były zadowolone nawet z pracy u burmistrza! Diabły chciały pracować z samym łódzkim królem bawełny ? pana na Księżym Młynie. Znajdował się tam najwyższy w mieście komin fabryczny, na którym pracowało kilkunastu robotników. Wyzyskiwani wszczęli bunt, byli przeciwni polityce Scheiblera, który jako pierwszy w Łodzi uruchomił tkalnie mechaniczną liczącą sto krosien. Król bawełny planował jeszcze bardziej rozbudować swoją fabrykę. Chciał zakupić kolejne mechaniczne tkalnie, na które przeznaczył cały, ogromny posag żony. W mieście narodziła się plotka, że wraz z pojawieniem się diabłów w Łodzi, Scheibler zawarł z nimi spółkę lub diabelski pakt. Podejrzenia te były uzasadnione, ponieważ przy machinie parowej zwykle kręcili się majstrowie - czarni i chudzi. Seplenili po niemiecku, co jakiś czas przewracając białymi oczami. Majstrowie budzili ogromny strach i trwogę wśród robotników i osób zatrudnionych w fabryce. W końcu kiedy kolejne maszyny mechaniczne zawitały do zakładu, a kolejni ludzie zostali zwolnieni, robotnicy nadal pracujący w fabryce, bojąc się o swoją przyszłość postanowili wypędzić diabły z fabryki. Uzbroiwszy się w brysztangi (grube żelazne drągi) śpiewając pobożne pieśni udali się pod fabrykę na Rynku Wodnym. Zdemolowali ją, niszcząc i plądrując wyposażenie, a maszyny jako diabelne wspólniczki połamali i całkowicie zniszczyli. Wtem, któryś z robotników nieumyślnie odkręcił jakiś zawór, cała para z sykiem wydobyła się na zewnątrz kotła, wylewając całą gorącą wodę na ludzi. Wielu z nich ucierpiało. Diabła jednak nie udało się wygnać z fabryki. A władze rosyjskie prawie wszystkich, którzy brali udział w zorganizowaniu buntu, sąd powiatowy w Łęczycy ukarał za całkowite zniszczenie maszyn. Według legendy, to właśnie bunt robotników ośmielił fabrykantów, którzy zaczęli sprowadzać coraz więcej maszyn parowych.
Geometra Królestwa Polskiego- Leszczyński pracował z Leśniewskim, swoją prawą ręką. Zajmowali się oni szkicowaniem map, planów zleconych przez Komisarza Województwa - Rembielińskiego. Leśniewski wszystkie swoje prace wykonywał zawsze na czas, zgodnie z wytycznymi. Zaplanował również powstanie dwu województw - mazowieckiego i kaliskiego, które odznaczać się miały nowymi okręgami przemysłowymi. Leśniewski cieszył się ogromnym zaufaniem Rembielińskiego, stąd w tworzeniu nowych planów miał zawsze wolną rękę. W samej Łodzi należało tylko opracować plany dla kilku osad fabrycznych. Leśniewski i jego pomocnik Leszczyński głowili się na stworzeniem tych planów. Siedzieli całymi dniami i nocami, zastanawiając się jak ma wyglądać Łódź. Leszczyński dla zdobycia weny i nowych pomysłów spacerował ulicami spoglądając na budynki, ulice oraz ludzi. Podczas jednego ze spacerów spostrzegł przepiękną kobietę - córkę miejscowego aptekarza magistra Dudzicza. Kobieta od razu zakochała się w młodym Leszczyńskim, po kryjomu spędzając z nim kolejne wieczory, wymykając się przed ojcem z domu. W końcu Leszczyński sam zakochał się w kobiecie, jednak myśląc o planach nad rozbudową miasta, potrzebował chwili odpoczynku od wojaży ze swoją wybranką. Długowłosa Dudziczanka śniła się Leszczyńskiemu po nocach, kusiła go zalotnie i brała w ramiona, kiedy jednak zbliżał się do niej, postać panny natychmiast znikała. Tak trwało to kilka tygodni, aż w końcu młody projektant w tęsknocie za wybranką naszkicował jej postać na kartach papieru. Narysował głowę, warkocze, ciemne i długie. Zgrabne ręce i smukłe nogi. Ze skończonym portretem udał się do Leśniewskiego, który na widok projektu aż oniemiał. Leśniewski chcąc pochwalić się dziełem swojego kolegi, pobiegł do aptekarza Dudzicza, który bardzo szybko na rysunku rozpoznał swoja córkę. Legenda głosi, że niecały rok później po zaprojektowaniu ulicy, córka Dudzicza została oddana do klasztoru w Piotrkowie. W tym samym czasie przyjaźń między młodymi geometrami a aptekarzem skończyła się na dobre. Plan nowej ulicy przetrwał do dzisiaj, została ona wybudowana na trakcie narodowym zwanym gościńcem piotrkowskim. Biegł on z północy, z Torunia, na Piotrków Trybunalski, aż do Włocławka. W Łęczycy, Zgierzu, Łodzi i Rzgowie nosił tę samą nazwę. W Łodzi zaś traktat ten wylatywał z drogi Łagiewnickiej, Kościelną, przez Stary Rynek aż do okolic dzisiejszego placu Wolności, następnie skręcał w stronę Widzewskiej (Kilińskiego) a później do Sienkiewicza.
"Głowa" Dzudziczanki na planie mieściła się tam gdzie stary ratusz, muzeum, kościół - dawne symbole władzy i mądrości. "Warkocze" to ulica Pomorska i Legionów, "szyja".
W Łodzi każdy przemysłowiec chcący coś znaczyć w środowisku fabrykanckim, musiał wybudować sobie pałac. Bogato zdobiony , pokaźny i przede wszystkim dostojny. Miernikami znaczenia fabrykanta w bogatym światku przedsiębiorców był przypałacowy ogród. Pałace najczęściej lokowane były w bezpośrednim sąsiedztwie fabryk. Nie tylko ze względów praktycznych, ale także z odczuć wizualnych, aby każdy mógł spojrzeć, zobaczyć
i powiedzieć "ale bogactwo!". Wszystkie powstałe w Łodzi pałace fabrykantów wyróżniały się oryginalną architekturą czy innowacyjnym pomysłem. Jednak to właśnie pałac Izraela Poznańskiego przyćmił swą dostojnością, przepychem, bogactwem i pięknem wszystkie inne monumentalne domostwa fabrykantów. Pałac powstały w 1903 roku do dzisiaj mieści się
u zbiegu ulic Ogrodowej i Zachodniej. Projektantem tej niezwykłej rezydencji był Adolf Zeligson, który starał się nadać pałacowi wizerunek paryskiego Luwru. Gmach posiadał nieco ponad 300 pokoi dla 14 osób. Wkrótce po wybudowaniu pałacu, po Łodzi rozeszła się plotka, która głosiła iż Poznański znany ze swojego zamiłowania do pieniędzy zapragnął wyłożyć podłogę jadalni pięciorublówkami. W związku z tym zwrócił się do Cara z zapytaniem, którą stroną może ułożyć monety na podłodze jadalni. W odpowiedzi usłyszał, iż Car nie ma nic przeciwko jednakże pragnie, aby monety zostały położone na sztorc, gdyż nie godzi się deptać żadnej z ich stron. Poznański zrezygnował z pomysłu, gdyż takie ułożenie monet spowodowałoby jego rychłe bankructwo.
Historia badająca rodowód Łodzi skupia się na dziewiętnastowiecznych fabrykach i początkach włókiennictwa. Tymczasem o Łodzi powstało wiele ciekawych legend, i podań. Korzystałam z książki "Łódź w baśni i legendzie" wyd. Literatura Łódź 2012. Wstęp do książki napisali: Elżbieta Ostrych, Paweł Zawilski, Jacek Jordan.
Wszystkie komentarze