Ze względu na wagę tego, co się dzieje za polską granicą wschodnią, ten tekst jest otwarty dla wszystkich.
Pomóż mieszkańcom Mariupola i odbierz prenumeratę Wyborczej
Gdyby w środowe przedpołudnie na dworcu Łódź Fabryczna znalazł się ktoś, kto aż do tego momentu mieszkał w pustelni, mógłby pomyśleć, że łodzianki z dziećmi właśnie wróciły z ferii zimowych. Peron i halę dworca zalał tłum kobiet z niewielkimi walizkami, dzieci z podręcznymi plecakami, gdzieniegdzie ktoś prowadzący małego psa albo niosący zwierzaka w transporterze.
Uwagę zwracała grupa kobiet, które zamiast walizek niosły foliowe worki. Trudno uwierzyć, że w tych niedużych bagażach były ostatnie pozostałości dotychczasowego życia.
Pociąg, który chwilę wcześniej wjechał na stację, przyjechał z Jarosławia. To drugi specjalny skład Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej, który został wysłany w pobliże granicy polsko-ukraińskiej, aby przywieźć uchodźców. Przyjechało nim 500 osób. Kolejne 120 osób przyjechało dwoma autobusami.
- Na spakowanie się miałam pół godziny - opowiada Darya. - Chowaliśmy się w domu w połowie drogi między Kijowem a Żytomierzem. Zadzwoniła kuzynka, że sąsiad zorganizował transport na granicę. Po drodze zabrali mnie i syna. Jechaliśmy dwa dni.
W aucie była nas szóstka. Za każdym razem, gdy słyszeliśmy nad sobą samolot, nie wiedzieliśmy, czy przyspieszać, czy zatrzymać się. Byliśmy przerażeni.
Na przejściu granicznym w Medyce czekaliśmy 14 godzin. Po przejściu na polską stronę nie od razu zrobiło nam się lepiej. Czuliśmy się okropnie zagubieni. W pociągu do Łodzi przespałam się po raz pierwszy od kilku dni.
Sofia pochodzi z Kijowa. Do Łodzi przyjechała ze swoją mamą, czteroletnią córką oraz dwoma psami. Uciekać chciała już na początku wojny, ale najpierw czekała na decyzję mamy, która nie zgadzała się zostawiać dobytku życia, później na dokumentację medyczną. Bo Sofia jest w szóstym miesiącu ciąży.
- Mąż walczy, mnie kazał uciekać i ratować dzieci -
mówi Sofia.
Jej córka siedzi niedaleko, babcia karmi ją zupą, którą dostała od wolontariuszy na dworcu w Łodzi. Dziewczynka mocno tuli otrzymaną przed chwilą pluszową maskotkę i przygląda się innym dzieciom. A te na nową sytuację reagują różnie: niektóre trzymają się kurczowo rodziców, inne płaczą, a jeszcze inne bawią się przywiezionymi ze sobą zabawkami i resorakami przecinają dworcową halę.
Na dworcu spotykamy też Olenę i Tarasa z Wołoczyska, niedaleko Tarnopola. Razem z nimi do Łodzi przyjechało dwoje nastoletnich synów Oleny. Taras jest ojcem kobiety. Olena opowiada, że mają szczęście. Nie dlatego, że wyjechali z Ukrainy, ale dlatego, że wyjechali razem. Taras jest już w takim wieku, że nie objął go pobór do wojska.
Gdy mijali Tarnopol, widzieli bomby spadające na miasto. Wiedzą, że w jednym z tamtejszych schronów utknęli ich znajomi.
Droga do Medyki zajęła Olenie i Tarasowi cztery dni. Kolejne dwa spędzili na granicy, większość czasu na zimnie, bez dostępu do ciepłego jedzenia i picia.
- Nigdy nie zapomnimy widoku dzieci, które kręcą się tam i nie wiadomo, gdzie mają opiekunów. A także dorosłych, którzy pod opieką mają kilkoro dzieci, bo ich rodzice musieli zostać na Ukrainie. Prosili znajomych, sąsiadów, dalszą rodzinę, żeby zawieźli dzieci w bezpieczne miejsce
- opowiada Olena.
Po polskiej stronie na jedną noc przyjęła ich starsza pani z Radymna. Przyjechali do Łodzi, bo mają nadzieję, że w dużym mieście łatwiej będzie załatwić formalności, uzyskać pomoc, znaleźć mieszkanie. Na jak długo zostaną? Tego jeszcze nie wiedzą.
Galeria otwiera się po kliknięciu w zdjęcie.
Na dworcu w Łodzi przyjezdnym pomaga sztab wolontariuszy, pracowników Centrum Zarządzania Kryzysowego i służby celnej.
- Najczęściej ludzie pytają o to, jak mają dostać się do docelowych miejsc, gdzie ktoś na nich czeka. Najczęściej padają pytania o Warszawę, Poznań, ale też Niemcy: Frankfurt oraz Monachium - mówi Jan Makowski, licealista i wolontariusz. - Równie często osoby przyjeżdżające do Łodzi pytają o karty SIM. Chcą skontaktować się z rodziną, przynajmniej wysłać SMS-a z informacją, że są już bezpieczne.
Część przyjezdnych chce zostać w Łodzi. Takie osoby są kierowane do punktu informacyjnego, który działa na dworcu Łódź Fabryczna.
- Widziałem już wielu ludzi, którzy uciekali z Ukrainy do Polski i którzy przyjeżdżając tu, wiedzieli dokąd jadą. Mieli adresy rodziny, znajomych, wiedzieli, z kim mają się spotkać. Pociąg, którym przyjechała grupa uchodźców z Jarosławia, wydaje mi się pierwszym, którym przyjechali ludzie totalnie zaskoczeni sytuacją, którzy na granicy nie wybierali, czy chcą jechać do Warszawy, Krakowa, czy Łodzi. Żadne z tych miejsce nie jest dla nich ani lepsze, ani gorsze. W żadnym z nich nie ma nikogo bliskiego. Wiele z tych osób dopiero w pociągu pytało, dokąd jadą i co będzie z nimi dalej - mówi Grzegorz Schreiber, marszałek województwa łódzkiego. - Na palcach można policzyć osoby, które miały cel podróży.
Osoby, które nie mają w Łodzi rodziny, znajomych ani żadnego innego uprzednio zarezerwowanego miejsca noclegowego, mogą zgłaszać się do punktów informacyjnych.
- Wszyscy uchodźcy, którzy przyjadą do miasta, mają zapewnione zakwaterowanie. Służby wojewody przygotowały listy miejsc noclegowych, podobne listy ma miasto Łódź - informuje marszałek.
Dodaje też, że pociąg, którym w środę przyjechała grupa uchodźców, nie był ostatnim. Co więcej - marszałek chciałby, aby pociąg w stronę granicy wyjeżdżał regularnie.
- Samorządowcom z Podkarpacia obiecałem, że na tyle, na ile możemy, będziemy im pomagali. Byłem na granicy polsko-ukraińskiej. To, co tam zobaczyłem, nikogo nie pozostawiłoby obojętnym - mówi Schreiber. - Są tam hale wypełnione ludźmi, którzy czekają na swój pociąg, autobus, którym będą mogli dostać się do miejsc docelowych. A przynajmniej do miejsc, gdzie będą mogli odpocząć, odetchnąć i dopiero przystąpić do szukania kontaktów w Polsce i Europie.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze