Pierwsze zwycięstwo
Usłyszeliśmy tylko kilka wskazówek dotyczących trasy, po której mieliśmy biec. I ruszyliśmy.
Pamiętam, że było zimno. Mimo to biegło się przyjemnie. Przynajmniej przez pierwsze pół kilometra. Lekki wietrzyk muskał mi twarz. Śnieg skrzypiał pod nogami. Problemy zaczęły się, gdy stanęliśmy.
Nie wiedziałem, że zatrzymać się jest tak trudno. Nogi zupełnie odmówiły mi posłuszeństwa. Dotruchtałem do drzewa i przywarłem do pnia plecami. Poczułem skurcz łydek. A przeczuwałem, że to dopiero początek. Nie myliłem się. Zaczęliśmy robić lewoskręty, prawoskręty, skłony do ziemi, wymachy ramion, bieg skippem... Ćwiczenia trwały nieskończoność. Nie pamiętam, jak wróciłem do domu.
Następnego dnia chciałem wstać wcześnie rano. Zjeść pożywne śniadanie z białego chleba i twarożka, pójść pobiegać. Na ambicjach się skończyło. Od rana każdy mój krok kończył się nieomal upadkiem. Jednak najwięcej trudu sprawiło mi zejście po schodach. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi. Czyżby pojawiły się znikąd? Żeby się z nimi oswoić, nadałem schodom imiona.
Pierwszym był Eugeniusz. Nieco spadzisty, nie trzymał poziomu. Postawiłem na nim prawą stopę, która od razu zsunęła się na drugi, którym był Stefan. Ten lśnił i był śliski, ale już nieco szerszy. Stanąłem pewnie. Spróbowałem złączyć nogi i wydobyć się z bolesnego szpagatu. Lewą stopę postawiłem na trzecim ze stopni, Fryderyku, pokrytym brunatną plamą. Później Zbigniew i Teofil, przeciętniaki. Szóstym był Bonifacy, najtrudniejszy ze wszystkich. Lewa strona schodka była odłupana i poszarpana. Prawa wyślizgana i zdradliwa. Najpierw postawiłem na nim prawą stopę, po chwili dołączyłem lewą. Wtedy zerknąłem na ostatni ze stopni - Konstantego, najniższego i najłagodniejszego ze wszystkich.
Pamiętam, że moich siedmiu przyjaciół miało mnie dręczyć jeszcze przez miesiąc. Dopiero po miesiącu ćwiczeń znów zapomniałem, że istnieją. To było moje pierwsze zwycięstwo.
Wszystkie komentarze