Fot. Tomasz StaÄczak / Agencja Wyborcza.pl
Musiał być lot osoboważny
Dokładnie rok temu, 15 listopada 2012 r., pojechaliśmy z Karolem Gaworą i Andrzejem Amerskim w miejsce, gdzie rozbił się samolot. W latach 50. Gawora był już pilotem, korzystał z tych samych urządzeń pokładowych, co kapitan Buczkowski. Rocznik 1930 i jeszcze czasem lata. To szanowana postać w środowisku łódzkich seniorów lotnictwa, wyszkolił wielu pilotów m.in. gen. Andrzeja Błasika, płk. Władysława Leśnikowskiego.
- Dla mnie jest jasne, jak było. Samolot leciał skośnie do przewodów i zaczepił o słup. Drut nakręcił mu się na śmigło. Leciał z tym drutem, drut go hamował, pociągnął za sobą słup. Ten i następny. Drut się prawdopodobnie później urwał i ściągnął go w bok. Jeśli mały samolocik wpadnie w druty, to leży 20-30 metrów dalej. A duży samolot, który waży kilkadziesiąt ton, nie mógł się w miejscu zatrzymać - rekonstruuje wydarzenia sprzed 60 lat.
Dlaczego leciał tak nisko? - pytam.
- To niezrozumiałe. Samolotem z pasażerami jest to zabronione. Jak była mgła, wtedy nie latało się wcale. Ja w swoim życiu dużo razy kombinowałem, narażałem się, ale byłem młody i latałem sam, więc nie ryzykowałem życia pasażerów. Domyślam się, że była potrzeba polecieć do Krakowa, z jakichś ważnych powodów, pomimo warunków atmosferycznych - domyśla się Karol Gawora.
W wersję z przystawianiem pistoletu do głowy Gawora nie wierzy. Znał tamte realia: - Wtedy samolotami latały w delegacja służby wojskowe, UB, milicja. Mówiono tylko: ''Jest ważna sprawa, ważni ludzie, musisz lecieć''. Rozkaz wystarczył, nie trzeba było pistoletu. To musiał być osoboważny lot.
Wszystkie komentarze