Niech żyje komuna!
W II RP łódzcy politycy musieli radzić sobie bez nowoczesnych środków masowego przekazu - nawet radio było w powijakach. Pozostawały plakaty i ulotki. W 1930 r. "Głos Poranny" pisał, że już na początku kampanii "miasto zaczyna przybierać charakterystyczny dla okresu wyborczego wygląd. Mury, parkany i słupy reklamowe są upstrzone kolorowymi plakatami z numerami list sejmowych". Po łódzkich ulicach jeździły autobusy i tramwaje, z których rozrzucano ulotki i krzyczano przez megafony.
Sednem kampanii wyborczej były jednak akcje bezpośrednie. Agitatorzy ustawiali się głównie przed fabrykami, oczekując na wychodzących z pracy. Najodważniejsi odwiedzali wyborców w mieszkaniach, wręczając im broszury i odezwy.
Najpopularniejszym sposobem kontaktu z wyborcami były wiece. W weekendy poprzedzające wybory parlamentarne bywało ich w Łodzi nawet 60. W 1928 r. tylko jednego dnia Polska Partia Socjalistyczna potrafiła zorganizować 12 "masówek", gromadząc na każdej od 200 do 2 tys. osób. Romana Granas, członkini Związku Młodzieży Komunistycznej, z entuzjazmem opisywała wiec w Filharmonii Łódzkiej: "Przeżycie niezapomniane - pierwszy raz widziałyśmy posła komunistycznego. Sala była przepełniona do ostatniego stojącego miejsca, a z ulicy wciąż jeszcze pchali się ludzie, sami robociarze". Ludzie wznosili okrzyki: "Niech żyje komuna!", a "po skończonym przemówieniu grupa robotników otoczyła [Stanisława] Łańcuckiego i tak zniknął w masie ludzkiej. Z galerii na salę sypią się ulotki. Ludzie tłoczą się ku wyjściu".
Wiece wymagały od polityków umiejętności retorycznych i refleksu, gdy z tłumu padały niewygodne pytania lub prześmiewcze komentarze. Czasem wyręczali ich sympatycy. Gdy w 1922 r. w jednej z hal targowych Związek Ludowo-Narodowy zorganizował wiec dla kobiet, jedna z nich, słysząc, że "Polki powinny iść po błogosławieństwo kapłańskie", krzyknęła: "przecz z kościołem! ". Została natychmiast wyprowadzona przez "rozgniewane patriotki".
Wszystkie komentarze