Z zachwytem nad koncepcją klasy kreatywnej Richarda Floridy jest trochę jak z niesławną ekonomiczną "teorią skapywania", która stała się jednym z dogmatów polskiej transformacji systemowej. Nie udało się empirycznie dowieść, że znoszenie obciążeń fiskalnych sprzyjające szybkiemu bogaceniu się elit przynosi zyski komukolwiek poza nimi samymi.
Hołubienie nielicznych
Z całą pewnością niemal religijna wiara władz w ekonomiczny efekt działań promocyjnych i finansowania flagowych instytucji i imprez kulturalnych przyczyniła się do hołubienia (zarówno prestiżowego, jak i finansowego) wąskiej grupy ich pomysłodawców i organizatorów. Nie znam jednak ani jednego przykładu dużego miasta, dla którego dotowanie i organizacja festiwali, tworzenie zachęt dla branż potocznie określanych jako "przemysły kreatywne", stały się podstawą trwałego i dynamicznego rozwoju gospodarczego.
Badania na temat miast poprzemysłowych, które postawiły na inwestycje w kulturę pokazują za to wyraźnie, że tzw. "efekt Bilbao", jest zdecydowanie przeceniany. Inwestycje w nowoczesny przemysł i usługi w znacznie większym stopniu przyczyniły się do rozwoju tego baskijskiego miasta niż muzeum Guggenheima i organizacja imprez kulturalnych. Z drugiej strony, ruch turystyczny generowany przez imprezy, o którym wspomina się głównie w kontekście przychodów, oznacza też dla lokalnej społeczności koszty, o których mówi się znacznie rzadziej: wzrost cen i spadek jakości życia mieszkańców w "modnych" licznie odwiedzanych rejonach.
To wszystko nie oznacza oczywiście, że inwestowanie w infrastrukturę kulturalną i wspieranie oddolnych inicjatyw mieszkańców w tym obszarze nie ma sensu. Odnoszę jednak wrażenie, że w dyskusjach na ten temat często myli się dwie rzeczy: społeczne korzyści wynikające z mobilizacji wokół przedsięwzięć o charakterze kulturalnym, rozbudzania lokalnego patriotyzmu itd. oraz ich ekonomiczne skutki, liczone nie tylko wskaźnikami bezrobocia, ale także jakością miejsc pracy i równomiernością rozwoju społeczno-ekonomicznego. Rzadko analizuje się też koszty alternatywne, nie próbujemy zastanowić się, czy nakłady na realizację wielkich projektów nie przyniosłyby większych korzyści, gdyby zainwestować je gdzie indziej, np. w pomoc społeczną czy podnoszenie wynagrodzeń szeregowym pracownikom instytucji kultury. Lęk przed oskarżeniami o "rozdawnictwo" pieniędzy przyćmiewa korzyści - zastrzyk finansowy dla najbiedniejszych przekłada się na wzrost konsumpcji, stymulując popyt wewnętrzny.
Z pomników władzy pracy jest niewiele
Przemysły kreatywne oferują relatywnie niewiele miejsc pracy. Nawet Richard Florida dostrzegł wreszcie, że - wbrew oczekiwaniom - wzmacniają procesy rozwarstwiania i uśmieciowienia lokalnych rynków pracy. Tych problemów często nie widać z foteli dyrektorów flagowych instytucji i kierowników imprez. Za to dla ich pracowników, podwykonawców, nie wspominając o armii wolontariuszy, "elastyczność" i "kreatywność" wiążą się z niskimi zarobkami i permanentną destabilizacją.Nie tak dawno socjologowie z Uniwersytetu Łódzkiego zrealizowali badanie lokalnych instytucji kultury w naszym województwie. Pamiętając rozmowy z ich szeregowymi pracownikami zarabiającymi (w publicznych bibliotekach, muzeach czy domach kultury!) równowartość płacy minimalnej, a nierzadko i mniej, mogę sobie łatwo wyobrazić, co myślą, gdy słyszą o wyłożeniu 4,5 mln zł na ściągnięcie z innego miasta festiwalu, który ani nie poprawi sytuacji łódzkiej kultury, ani nie zachęci łodzian do większej aktywności kulturalnej. Będzie za to kolejnym pomnikiem władzy, dla której przecinanie wstęg i uświetnianie wernisaży, szczególnie w towarzystwie możnych świata kultury czy show-biznesu jest ważnym elementem budowania wizerunku.
Za dobrze i nowocześnie kojarzącym się hasłem często kryją się też całkiem tradycyjne usługi, które pod względem oferowanych warunków zatrudnienia są jedną z "najtrudniejszych" branż. Jeśli odłożymy na bok kwestie estetyczne i prestiżowe związane z ofertą, to czym z punktu widzenia pracownika różni się klubokawiarnia od "zwykłej" kawiarni" W tym kontekście również czynienie z "kreatywnych start-upów" panaceum na problemy lokalnego rynku pracy wydaje się nieporozumieniem.
Pieniądze nie tylko wybranych
Historie sukcesu zachodnioeuropejskich miast poprzemysłowych wskazują na jeszcze jedną prawidłowość, regularnie pomijaną w polskiej debacie polityczno-medialnej. Wszystkie w mniejszym lub (częściej) większym stopniu skorzystały z wieloletnich planów inwestycyjnych tworzonych na poziomie krajowym, w ramach których lokowano w tych miejscach strategiczne, nowoczesne gałęzie przemysłu. W tej perspektywie trudno mieć pretensje do władz lokalnych, że lokalnymi siłami nie udało rozwiązać się wielu problemów naszego miasta. Dzisiaj jednak, gdy strumień środków zewnętrznych - z budżetu państwa i środków unijnych wreszcie płynie do Łodzi - tym uważniej warto przyglądać się, czy flagowe inwestycje infrastrukturalne maję realną szansę na poprawę jakości życia w mieście, czy będą służyć większości, czy tylko wybranym i czy alternatywne sposoby dystrybucji środków nie przyniosłyby więcej korzyści mieszkańcom i lokalnej gospodarce.
Wszystkie komentarze