Cofnijmy się jeszcze aż do 1971 roku. 'Wielkie nieszczęście nawiedziło wczoraj łódzką diecezję. Spłonął kościół katedralny pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Łódzka katedra praktycznie przestała istnieć' - tak w środę 12 maja 1971 roku napisał 'Dziennik Łódzki'.
Dzień po pożarze katedra rzeczywiście wyglądała jak ruina. Nie miała dachu i mniejszej wieży. Wnętrze kościoła było zalane wodą. Zastanawiano się, czy za chwilę nie zawali się ponadstumetrowa główna wieża. Jeśliby runęła, zawaliłby się cały kościół.
Wozy strażackie pod katedrą stały kilka dni. Trzeba było jednak otworzyć Piotrkowską dla samochodów i tramwajów. Motorniczowie dostali polecenie, żeby przed katedrą nie jechać szybciej niż 10 kilometrów na godzinę. Chodziło o to, żeby drganiami nie dobić zrujnowanej świątyni. Ludzie mówili, że te zwalniające tramwaje oddają hołd katedrze, i zastanawiali się, czy to już koniec jej 70-letniej historii.
W niespełna dwa tygodnie po pożarze łodzianie wiedzieli, że katedra będzie uratowana. Pieniądze na odbudowę pochodziły z ubezpieczenia i ze zbiórek w całej diecezji. W kościołach sprzedawano 'cegiełki' na remont katedry. Całe wnętrze oddano do użytku przed świętami w 1972 roku.
Dlaczego wybuchł pożar? Nie wiadomo. Śledztwo umorzono z powodu braku dowodów. Jak zwykle w takich przypadkach pojawiają się spiskowe teorie. Jeden z księży pamiętający tamte wydarzenia mówi, że na drugi dzień słyszał relację zakonnicy, która 11 maja prowadziła lekcję religii w budynku przy Worcella 9. Podobno wszyscy jej uczniowie usłyszeli ogromny wybuch. Zerwali się z ławek, podbiegli do okien i zobaczyli, że katedra się pali. - A więc to nie było powolne, chwilowe zapalanie, tylko natychmiast cały dach był w płomieniach - mówi ksiądz. - Może więc pożar nie był dziełem przypadku.
Ktoś wtedy mówił, że w diecezji łowickiej też w tym czasie spalił się kościół, dlatego podejrzewano, że było to podpalenie.
Dziś jednak niewielu w to wierzy. Ks. Ireneusz Kulesza, proboszcz katedry: - Wygląda na to, że to jednak był nieszczęśliwy wypadek. Drewniane sklepienie było gęste jak las. Do tego doszła niedoskonała instalacja elektryczna. Do jednego gniazdka robotnicy podłączyli pewnie kilka urządzeń, kable się rozgrzały i w końcu zapaliły się od nich belki.
W śledztwie głównymi podejrzanymi byli robotnicy, którzy naprawiali dach.
Wszystkie komentarze