We wtorek, 21 stycznia, ok. godz. 19.30, gdy młody Zborzęcki był między pierwszą i drugą amputacją, ul. Sienkiewicza patrolował ubrany po cywilnemu posterunkowy Stefan Silczak. Zobaczył, że przed posesją nr 9 zgromadziło się czterech nerwowo zachowujących się młodych mężczyzn. Przypuszczając, że to złodzieje, postanowił ich wylegitymować i przeprowadzić rewizję. Gdy do nich podszedł, dostrzegł, że jeden z nich ma ukryty pod paltem jakiś przedmiot. Posterunkowy chwycił go za rękę i złapał pakunek. Wtedy Silczak otrzymał cios w głowę, zachwiał się i zwolnił uścisk. Mężczyźni rozbiegli się. Cios nie był silny i posterunkowy ruszył w pogoń za mężczyzną z paczką. Na wysokości ul. Moniuszki ścigany zatrzymał się i oddał się w ręce policjanta, który doprowadził go na pobliski komisariat.
Zatrzymanym okazał się 29-letni Wacław Bartczak, mieszkaniec Górnej. W czasie rewizji znaleziono przy nim rewolwer Sauer kaliber 6,35'. Paczka, którą miał ze sobą, zawierała trzy 200-gramowe ładunki trotylu, zaopatrzone w druty, spłonki rtęciowo-trotylowe i lonty.
Podczas przesłuchania mężczyzna powiedział, że nie należy do żadnej organizacji. Zajmuje się kolportażem jednego z łódzkich dzienników - katolicko-narodowego "Orędownika" i zarzeka się, że nawet nie domyślał się rzeczywistej zawartości paczki. Zeznał, że we wrześniu podczas pracy poznał przed katedrą dwóch studentów. Młodzi mężczyźni w brązowych czapkach pytali go o nakład gazety i działalność organizacji narodowych w Łodzi. Kupili jeden egzemplarz i pożegnali się. Od tego czasu Bartczak co pewien czas spotykał ich w tym samym miejscu. Dzień przed niedoszłym zamachem zaczepili go znowu w pobliżu katedry - przed domem przy ul. Piotrkowskiej 287. Jeden z nich oświadczył, że "Express Wieczorny Ilustrowany" na pierwszej stronie wigilijnego numeru zamieścił rysunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus w otoczeniu Stalina i bolszewickich gwiazd. Studenci uważali, że doszło do profanacji i "że należy coś z tym zrobić". Gdy Bartczak przytaknął, zaproponowali mu podrzucenie bomby zawierające cuchnące gazy do drukarni "Expressu". Mężczyzna zgodził się przeprowadzić niebezpieczną akcję.

Zgodnie z planem we wtorek zjawił się przy zbiegu ulic Sienkiewicza i Przejazd (dziś Tuwima). Tam już czekało na niego trzech studentów - tym razem w czapkach cyklistówkach. Wręczyli mu paczkę, zapewniwszy, że znajduje się w niej gaz o przykrym zapachu. Polecili mu iść za sobą w pewnym oddaleniu. W pobliżu drukarni mieszczącej się przy ul. Sienkiewicza 9 zaczęli omawiać szczegóły wrzucenia paczki do drukarni. Wtedy podszedł do nich posterunkowy Silczak i udaremnił akcję.
Po przesłuchaniu policjanci postanowili odnaleźć opisanych przez Bartczaka studentów. W Łodzi nie natrafili na ich ślad, więc komisarz Makowski pojechał do Warszawy, a aspirant Brylak do Poznania, by kontynuować poszukiwania na tamtejszych uczelniach.
W ręce łódzkich śledczych wpadł również niezdetonowany ładunek wybuchowy. Po zdjęciu szmaty z paczki okazało się, że było to tekturowe pudełko z pięcioma otworami. Z trzech wychodziły na zewnątrz druty. W środku pudełka znajdowały się trzy kostki trotylu - po 200 gramów każda. Policjantom udało się ustalić pochodzenie trotylu - dwa ładunki zostały wyprodukowane w warszawskich Zakładach Amunicyjnych Pocisk, a jeden w Państwowej Fabryce Amunicji w Skarżysku-Kamiennej. Nie były to bomby, lecz petardy.
Chemik i były biegły sądowy w "Głosie Porannym" tłumaczył różnicę: "Bomba ma gruby, zwykle żelazny czerep, podczas gdy zewnętrzną powłoką petardy może być blacha, szkło lub nawet tektura. Działanie bomby polega na sile niszczycielskiej wytworzonego w niej gazu i poszczególnych odłamków żelaznego czerepu, który przy wybuchu rozrywa się na części. Każda z tych cząstek może wyrządzić wielkie spustoszenie. Jeśli chodzi o zastosowanie, to petard używa się raczej w celach demonstracyjnych, dla stworzenia atmosfery bojaźni, podczas gdy bomba ma określone działania niszczycielskie. Oczywiście, petarda może również spowodować duże spustoszenie, szczególnie w małym promieniu działania, a nawet ciężkie obrażenia, niekiedy śmiertelne. (...) Proces chemiczny jest zwykle ten sam".
Kapitan Górecki, policyjny pirotechnik, oszacował, że eksplozja materiałów spowodowałaby śmierć wszystkich w promieniu co najmniej pięciu metrów.
Wszystkie komentarze