W ciągu ostatnich lat wiele razy powracała alarmująca opowieść o porywanych dzieciach. Brzmiała mniej więcej tak: "W podobnym czasie kilka matek zauważało, że znikają dzieci. Kobiety zaalarmowały ochronę, ochroniarze zamknęli wszystkie drzwi. Wezwali policję, a przez megafony nawoływali tego zaginionego Krzysia czy Kasię. W sklepie panika, ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Koleżanka mojej kuzynki tam była, też się strachu najadła. I wyobraź sobie, te dzieci się znalazły. W pokoiku do przewijania siedziały. Przestraszone, otumanione jakimś narkotykiem. Ktoś je chciał porwać i nerki wyciąć. Główki im już ogolili i przebrali w inne ciuszki dla niepoznaki. Ale jak się zrobiło zamieszanie, porywacze uciekli. Patrz, jakie szczęście, że nie zdążyli dzieci porwać. Mało brakowało. Teraz ich cała policja szuka w Łodzi."
W Łodzi centrum handlowym, którego nazwa powracała w tym kontekście najczęściej, była Manufaktura. Do pracowników docierały przeróżne wersje tej samej historii, wszystkie mrożące krew w żyłach - że dzieci po prostu uprowadzono i ślad po nich zaginął, że porwanie było przygotowane, ale nie doszło do skutku, a dzieci z ogolonymi główkami, znaleziono w pokoju dla matki z dzieckiem, albo że nie ogolone, tylko rozebrane, jakby porywacz nie zdążył przebrać ich w przygotowane wcześniej ubranka.
Tyle, że żadnych porwań nie było. Prób uprowadzenia też nie. Za to do policjantów dzwonili zaniepokojeni łodzianie: - Czemu pozwalacie, żeby takie rzeczy działy się w Łodzi?
Dziennikarze też się nasłuchali: - Czemu o tym nie piszecie? Ktoś na górze zakazał?
Dostaliśmy nawet telefon ze stolicy, od przejętego ojca. - Dzwonię do was, do łódzkiej redakcji "Wyborczej". Może wy zajmiecie się sprawą porwań dzieci w naszej Ikei? Nasze media o tym milczą. Słyszałem, że ta mafia od transplantacji kradzionych organów ma w garści policjantów i dziennikarzy. Ale ktoś o tym musi głośno mówić!
Bo fala porwań, których nie było, przetoczyła się przez cały kraj. Dzieci "uprowadzano" w stolicy, Poznaniu, Trójmieście, Raciborzu czy Rybniku. Najczęściej do dramatów dochodzić miało w dużych centrach handlowych - rekordy popularności biła Ikea. Matki straszyły się na forach internetowych. Opowieść przybierała różne formy. W smutnej wygrywali porywacze - po kilku dniach dziecko było podrzucane do domu albo znajdowane w miejscu porwania - osłabione i z karteczką "usunięto mi nerkę". W radosnej - porwanie cudem udaremniano oczywiście w ostatniej chwili. Przestraszonego albo otumanionego narkotykiem dzieciaka odnajdywano porzuconego przez spłoszonych porywaczy. W bardziej dramatycznej wersji opiekunowie malucha widzieli, jak złoczyńca wybiega z dzieckiem na rękach, ale - zaalarmowany krzykiem - porzuca je i ucieka.
Wszystkie komentarze